Magazyn Zmiany, sierpień/07
Rozmowa z dr hab. Pawłem Ruszkowskim, Koordynatorem Seminarium Energetycznego Collegium Civitas
Jest Pan autorem ekspertyzy pt. „Rola inwestycji przemysłowych w procesie transformacji polskiej energetyki”. Jak poprowadzić proces dekarbonizacji, by jego skutki były jak najmniej odczuwalne przez lokalne społeczności?
To jest niezwykle trudna sprawa. Mamy do czynienia z obiektywnym procesem – bo taka jest polityka energetyczna UE. Oczywiście, można się z nią zgadzać, bądź nie, ale nie można się z niej wycofać. W praktyce są realizowane dwa scenariusze. Główny to taki, by stworzyć warunki łagodnego wygaszenia elektrowni i kopalni na węgiel w perspektywie 10-15 lat – z tym się też wiąże się koncepcja NABE, czyli Agencji skupiającej wszystkie aktywa węglowe. Niestety, ta koncepcja forsowana przez rząd ma charakter defensywny – nie ma w niej elementów rozwojowych. A w takim Bełchatowie czy Bogatyni zatrudnienie w koncernach energetycznych i w lokalnym otoczeniu to ponad kilkanaście tys. osób. Jak się to pomnoży przez liczbę osób w rodzinie, robi się całe miasto, które odczuje skutki tej pasywnej strategii.
A drugi scenariusz?
Drugi zakłada inwestycje na tych terenach. Moim zdaniem powinny to być przede wszystkim inwestycje przemysłowe, a w ograniczonym zakresie w usługi.
Dlaczego?
W nowoczesnym kapitalizmie jest tendencja dominacji usług – widać to w strukturze PKB. Ale ten trend się właśnie zmienia. Od kilku lat mów się o reindustrializacji, co się wiąże z innowacyjnością. A usługi nie dają innowacyjności. Tylko przemysł jest w stanie inwestować w nowe technologie. Moje podejście do kwestii dekarbonizacji energetyki jest nieco inne, bo nie jestem ekonomistą, a socjologiem i patrzę na mechanizmy społeczne.
Przede wszystkim widzę w Kozienicach, Bełchatowie czy Bogatyni wspólnotę, na którą składa się nie tylko załoga, ale całe rodziny oraz współmieszkańcy. Miasta te od kilkudziesięciu lat żyją z energetyki – spora część prywatnych firm świadczy usługi dla koncernów, można więc powiedzieć, że społeczne skutki likwidacji energetyki węglowej dotyczą całych środowisk.
Jeżeli to wszystko padnie i nie da się nic w zmian, to zginą również miasta, podobnie jak było z PGR-ami. Nie wystarczy stworzyć NABE i przesunąć tam ludzi, a firmy, przez lata czerpiące z zasobów społecznych czy przyrodniczych, po prostu wygasić. Tkanka społeczna tego nie wytrzyma.
Układy społeczne w miastach z tradycjami energetycznymi są specyficzne, robiłem na ten temat badania. Z moich obserwacji wynika, że dla pracowników energetyki i górnictwa ważne są zarobki, ale w ich hierarchii wartości kluczowe znaczenie odgrywa wspólnota pracy. Oni nie chcą iść do innej pracy – chcą pracować z ludźmi, z którymi pracowali od lat. Jest w ekonomii pojęcie kosztów transakcyjnych – czyli takich, które nie ujęte są w standardowych bilansach, ale które trzeba ponieść. Tu możemy powiedzieć, że koszty transakcyjne będą bardzo wysokie, bo rozwalonych przez nieprzemyślane decyzje społeczności nie będzie się już dało naprawić.
A czy lokalne społecznością są w ogóle świadome tego, co czeka polską energetykę?
To bardzo istotna kwestia, rozmawiałem o tym z przedstawicielami organizacji związkowych na spotkaniu w mojej uczelni – Collegium Civitas – w Warszawie. Od kolegów m.in. z Bełchatowa usłyszałem, że ani załogi, ani mieszkańcy nie chcą przyjąć do wiadomości, że kończy się pewna era. Ciągle tylko słyszą: “chłopaki, tyle razy się coś działo i dawaliście radę, to teraz też się uda” i domagają się, by za wszelką cenę bronić bloków energetycznych. Rząd podsyca niejako te nastroje, mówiąc, że wszystko jest jeszcze kwestią negocjacji i nie ma ostatecznego scenariusza.. Tymczasem już dziś wiadomo, że nie będzie pieniędzy z UE na inwestycje węglowe. Finansowane będą jedynie “zielone” inwestycji. Niestety ludzie chcą wierzyć w iluzję, chcą wierzyć, że status quo będzie utrzymane jeszcze długo. Problem w tym, że fundusze unijne na transformacje będą dysponowane niebawem. Środowiska lokalne już teraz powinny lobbować za konkretnymi inwestycjami na swoich terenach, bo inaczej przegrają tę rozgrywkę.
Rezultat końcowy będzie taki, że miasta żyjące z energetyki zostaną bez kopalni, bez elektrowni i bez perspektyw.
Właśnie tego najbardziej się obawiam. Mam nadzieję, że podczas negocjacji umowy społecznej, które właśnie się rozpoczęły, koledzy związkowcy będą o tym głośno mówić. Te wszystkie rejony – Bełchatow, Turów itd. mają swoje mocne strony: są tam wykwalifikowani ludzie, budynki, uzbrojone tereny, infrastruktura energetyczna. To ważne argumenty dla inwestora. Ale inwestor przyjdzie i powiewie – OK, działamy, ale dołóżcie 30 proc. z własnych środków. Dlatego trzeba już dziś zacząć o tym myśleć. Moja koncepcja jest taka, by stawiać na przemysł, bo w przemyśle świetnie odnajdują się ludzie, którzy z przemysłu wyszli – mają, podobnie jak wcześniej, stałe miejsce pracy, stałe godziny pracy, wiedzą, co dokładnie mają robić. Energetyków i górników można przekwalifikować, ale w pewnych granicach – ktoś, kto 30 lat pracował w kopani, nie będzie świadczył usług fryzjerskich czy otwierał własnej firmy. Problem z tym, że nie do końca wiadomo, kto ściąganiem inwestorów i zmianą branży miałby się zająć.. Nie twierdzę, że to nie nierozwiązywalny problem – są instytucje, jak Polski Fundusz Rozwoju czy Agencja Rozwoju Przemysłu, które – moim zdaniem – powinny wziąć za to odpowiedzialność i zacząć zarządzać tego typu projektami.
Jak zachęcić do takich działań?
Niestety, nie widzę na razie skutecznego sposobu. Każdy, mówi, że go to nie obchodzi i odpowiedzialność się rozmywa. Dlatego ważną rolę w wywieraniu presji na instytucje państwa mogą odegrać związki zawodowe. A czasu coraz mniej.